Lato 2011 … jedziemy do Krakowa, bo tam mamy poznać … spotkać i zabrać do nas przybyszy z daleka … znamy się tylko z pisania J i to głównie w pięknej części tych tandemów … gnamy w tym skwarze, bo. … bo ja opóźniłam wyprawę o godzinę … ups no dobra domownicy mnie czytają więcej niż godzinę J (dwie godziny to też więcej niż godzina napisałam prawdę … nie komentować … to do tych w domu) … powód jednak miałam ważny, bo usiłowałam się przez kilka godzin odkoloryzować … dzień wcześniej pani w studio kosmetycznym miała mnie zrobić na delikatny brąz … pistolecikiem.. mamy XXI wiek i można, … gdy rano zobaczyłam swoją opaloną wersję to zatęskniłam za tą bladą … w dodatku Nieletnia na mój widok zakrzyknęła „wow … mam mamę plastika…” (pisownia świadoma), czym skutecznie dobiła moje i tak nędzne samopoczucie … kilkanaście kąpieli potem … i godzinę zapóźno!!! nie wyglądałam lepiej … za to pierwszy raz w naszym domu stała kolejka pod łazienką… no i obsuwa czasowa … a Oni czekali …
Małż Adam człowiek punktualny i akuratny tudzież wariat usiłował nasz rupieć zmusić do przemiany w torpedę … i może i by zmusił, ale jeszcze są drogi … no właśnie „są czy nie są …?” oto jest pytanie … Oni w końcu dzwonią, bo czekają … i słyszą, że muszą czekać dalej, bo my jedziemy …
Krakowski Rynek … 6 lipca … za diabła nie pamiętam, która godzina (nie ta umówiona w każdym razie, … buuu) … małż z debetem na honorze, bo się spóźnił a on się „nie spaźnia się „ jak mawiała moja pani psorka” … ja z trudem w 6 cm szpilce usiłująca z fasonem jakimś nadążyć … i tak robiłam na tyłach raz po raz zrywając ociężałe cielsko do biegu po to tylko żebym zasapana.. po chwili zdała sobie sprawę, że nie dam rady … i tak stanęliśmy … małż gnany wiatrem i ja zdyszana … z językiem jak Azor … pierwszy raz zadowolona z „plasiku”, bo rozpalonego lica nadludzkim zmęczeniem pogonią za chłopem przynajmniej pod warstwą brązu nie było widać … i tak stanęliśmy przed Nimi .. siedzącymi przy stoliku … przy nie wiem, której kawie … uśmiechnięci … uff … w końcu ten czas spędzony u wuja Sama zrobił swoje … Leszek dyplomatycznie ściemnia „yes ok.” J …
Trochę leniwego chłonięcia tych endorfin, jakie ma Kraków … skomercjalizowany czy nie zawsze będzie to miał … jakiś mega deser … i jedziemy do nas … oczywiście zgodnie z prawem ironii losu nr 15 po sześciu dniach deszczu non stop … po bardzo chłodnych żeby nie powiedzieć zimnych dniach mamy piękny słoneczny dzionek … i upał … a my w puszce … za jedyny ratunek mając przeciąg … Łeby chciało pourywać … decybele zabijały wszystko, co dwie kobiety … obie z małomównych powiedzieć chciały a czego pomimo krzyku usłyszeć nie mogły … małż hamuje i nagle pada … „widzieliście Tokarnię „ … „nie” odpowiadam ja, choć małż pyta bynajmniej nie mnie.. ale ja o zgrozo nie byłam w Tokarni … no, bo ja mieszkam w świętokrzyskim tylko czterdzieści lat J … (od urodzenia, … ale jeszcze się nie rozejrzałam ·) … zgłupiałam, bo mi z taką kreatywną propozycją wyskoczył … zawsze to ja byłam od organizowania szlaków i tak dalej a on od pilnowania żebym z aparatem za bardzo z tyłu nie została, bo wiadomo zaginę i zabłądzę trzeba będzie z Mongolii deportować po spacerze na połoninach … Basia i Leszek, bo to Oni odważnie zaryzykowali dwa dni z Nami J od Tokarni zaczęli wizytę w pewnym … małym mieście … J
... małż … mnie zaskoczył … po 15 latach
J no kochanie ! … Tokarnia oczarowała … zachłysnęłam się tą wsią … pięknem w naturalności i prostocie … makami … dumnie unoszącymi swe eteryczne, mocno czerwone kwiaty … chabrami … przydomowe ogródki takie zwyczajne bez planu czerpiące swą urodę z przypadku … ławeczki przed a nie za domem by po ciężkim dniu popatrzyć na wieś i pogadać z sąsiadem … no właśnie tylko sąsiada nie ma, … bo ten raj to skansen …
...
i na koniec ...
... miłego weekendu :) ...
ps. za parę godzin w Tokarni będzie można podziwiać stare samochody i motocykle ...